Wrzesień, 2008
Dystans całkowity: | 203.00 km (w terenie 10.00 km; 4.93%) |
Czas w ruchu: | 10:25 |
Średnia prędkość: | 19.49 km/h |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 101.50 km i 5h 12m |
Więcej statystyk |
Czas opisać drugi dzień naszej
d a n e w y j a z d u
96.50 km
0.00 km teren
04:45 h
Pr.śr.:20.32 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Czas opisać drugi dzień naszej wyprawy. Zaczął się on dosyć wcześnie.
Spałem sobie wygodnie, w ciepłym śpiworze. Nagle coś zaczęło dzwonić, jakby przez sen, ale chyba jednak nie... Otwieram oczy, coś dzwoni dalej. Dopiero po chwili skojarzyłem gdzie jestem, i że to dzwonienie dobiega zza otwartych drzwi balkonowych, a dokładniej z kościoła. Spojrzałem na zegarek. 6:00. Ale co się dzieje... 6 razy już było... Ile jeszcze? Obudziłem się zupełnie. Zmęczenie jednak zwyciężyło i udało mi się jeszcze usnać. Chwilkę przed 7 zaczęły dzwonic nasze budziki. Mozolnie podnieśliśmy się z łóżek. Za oknem wilgotno, mglisto, że nie widać kościoła, który jest przecież tak blisko. Krótka toaleta, śniadanie, sprzątanie.
Czas się zbierać. Wyszliśmy przed dom, porozpinaliśmy rowery i pukamy do pani Wandzi, ale ona nie otwiera. No nic... trzeba poczekać, przecież nie zostawimy otwartego mieszkania. Po ok. 10 minutach przyjechała - była na zakupach. Wręczyliśmy jej bombonierkę razem z podziękowaniami za gościnę. Mgła wzniosła się do góry, pozwalając na zrobienie zdjęcia kościoła w Woli Gułowskiej, ale nie dając szans słońcu.
Armata upamiętniająca walki z II Wojny Światowej
Ostatnie poprawki sam nie wiem czego....
i jedziemy.
Ale nie napisałem gdzie ;) Jedziemy wyznaczoną w środę trasą. Do przejechania orientacyjnie 90-100km. Żadnych zmian :) Kolejny punkt: Adamów. Niedaleko. 10 kilometrów.
Tam trochę wydłużony postój, bo dziewczyny pobiegły po pasek do spodni ;]
Tradycyjnie zdjęcia:
Ruszamy dalej w kierunku Wojcieszkowa. Trochę wątpliwości typu "czy dobrze skręciliśmy", ale z pomocą mapy udało się je rozwiązać. Kościół okazał się całkiem ciekawy i zabawiliśmy przy nim sporo czasu.
Kilka minut po 10 wyjeżdzamy z Wojcieszkowa, jak się okazuje cały czas jakimś niebieskim szlakiem. W okolicach Woli Burzeckiej zgubiliśmy go, ale znalazł się w kolejnym punkcie docelowym, Burzcu(?) yyy miejscowości Burzec. Tam wg notatek miała byc gorzelnia, dworek i jeszcze coś. Z gorzelnią się udało - wysoki komin widać z daleka. Jest to jednak najlepiej zachowana część dawnego zakładu. Reszta jest w stanie absolutnej ruiny. Ale i tak fajnie wygląda ;]
Podczas poszukiwań dworku wydarzyła się tragedia... ślimak "pyknął" czy jakoś tak i było źle. Ale nie ma czasu na rozpaczanie, dworku nie ma, więc jedziemy dalej, teraz w kierunku Krzwydy.
Jednak zanim tam dojechaliśmy zatrzymaliśmy się na malinki :) Tamte okolice to zagłębie malinowe, tak jak zagłębiem owocowym są okolice Wilgi, Góry Kalwarii i Grójca. Więc głupio byłoby nie spróbować ;)
W Krzywdzie udało nam się nie zrobić sobie krzywdy. Spytaliśmy tylko gdzie jest dworek, ale pani nie bardzo wiedziała, że coś takiego w jej miejscowości się znajduje. W końcu okazało się, że "może w gminie". No ok. Na rondzie w lewo.
Trafiliśmy. Dworek jest teraz wielobranżowy, bo znajduje się w nim wiele instytucji od Urzędu Gminy, przez Bibliotekę Publiczną do Posterunku Policji. Było coś jeszcze, ale co nie wiem ;]
;)
Jedziemy (znowu muszę użyć tego słowa...) dalej. Kolejny cel to Stanin, a jedziemy przez miejscowość o intrygującej nazwie, Starą Wróblinę, i obok Nowej Wróbliny.
Droga całkiem miła, równa, z marginesem, którym jedzie się o wiele wygodniej niż zwykłą wąską drogą.
W Staninie czy tam Wesołówce ma być jakiś dworek, a dokładniej jego ruiny. No i rzeczywiście były. Wszystko zarosło, że z drogi nie widać nawet ścian. A kiedyś było tu pięknie... Zwiedziliśmy też wilgotne piwnice. Kilka zdjęć:
Elza z buszu? :)
Wlot do Stanina i na liczniku prawie 42km.
W Staninie postój pod sklepem, kupujemy jedzenie na obiad, bo - nie wiem jak inni - ale ja lepiej słyszałem swój brzuch niż skrzypiący po pobycie na deszczu łańcuch. Wyjeżdżając mijamy kościół. Marek ma już jego zdjęcia, więc ja dla samego udokumentowania obecności tam pstryknąłem zdjęcie "z siodła" :D Chyba było pod słońce...
Kilka kilometrów dalej w okolicach Ogniwa zatrzymaliśmy się na obiad. Rozłożyliśmy się jak to zwykle bywa - na trawie.
Czas rozpusty dla żołądków trwał ok. godzinę. No ale cóż. Trzeba jechać, bo Anka chce być na 18 w domu, więc zostało tylko 4h. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się obok kościoła w Wandowie. Markowi nie chciało się wyciągać aparatu z plecaka, więc ja pstryknałem zdjęcie po swojemu.
Nagle Iwona oznajmila, że drzwi na dzwonnicę są otwarte i "można" tam wejść. Markowi nie trzeba było 2 razy powtarzać. Nawet aparat mu sie zachciało wyjąć.
Wracając obok schodów spotkali jakąś starszą panią, która przyszła się pomodlić. Okazała się jednak wyjątkowo wyrozumiała, albo niedomyślna, bo nie dopytywała się po co tam wchodzili. Już mieliśmy się zbierać do odjazu, kiedy zza rogu kościoła pojawił się jakiś ktoś. Nie wiem kto to... wiem, że miał klucze do kościoła, bo spytał czy może chcemy obejrzeć go wewnątrz. A i owszem, czemu nie :) Ogólnie wyszło miło. Chyba ktoś nas potraktował jako jakichś młodocianych dziennikarzy czy coś takiego. Sam nie wiem.
Nie planując już żadnych większych postojów jedziemy w stronę domu. Na wysokości wioski Germanicha wyprzedzamy jakiegoś starszego już pana. Tzn. prawie wyprzedzamy, bo nie chciał dać się wyprzedzić. Mimo przejechanych tego dnia blisko 60km zaczęliśmy się ścigać. A nie było łatwo. Dziewczyny troszkę zostały z tyłu, więc zwolniliśmy. Rajdowiec skręcił kawałek dalej. W Jarczewie miał być jakiś dwór, ale nie robiliśmy sobie zbyt dużych nadzieji na jego zobaczenie. A jednak udało się, głównie dlatego, że był zaraz przy głównej drodze. Zatrzymaliśmy się więc obok dla odpoczynku i uzupełnienia płynów po zawodach sprzed kilku kilometrów.
Ja to potrafię wsadzić się w kadr...
No i po ponad 24h pobytu w województwie lubelskim wracamy do mazowieckiego. Jeszcze tylko 30 parę kilometrów.
Bez zatrzymania mijamy Żelechów i kontynuujemy przez Goniwilk i Samorządki do Górzna. Sam wjazd do Górzna bardzo przyjemny z racji tego, że ok 800 metrów jedzie się z górki i można odpocząć.
W Górznie robimy dłuższą przerwę. Za kilka minut się rozdzielamy. Ja z Iwoną jedziemy w kierunku Garwolina, Marek z Anką muszą przez Łaskarzew przedostać się do Rudy Tarnowskiej. Krotkie pożegnanie i każdy jedzie w swoją stronę. Kilka minut przed 17 wjeżdzamy do Garwolina. Przed Iwoną jeszcze kilkanaście kilometrów, ja o 17 docieram do domu z przebiegiem 96,5km tego dnia i 202km dystansu wycieczki.
Podsumowując. Była to moja pierwsza dwudniowa wycieczka rowerowa "na własną rękę". Bardzo się cieszę, że wszystko potoczyło się tak jak sobie tego życzyliśmy, a nawet o wiele lepiej. Mówię to szczególnie o noclegu, ale też o powrocie Anki do domu na czas ;) Ode mnie podziękowania dla Anki, Iwony i Marka za bardzo miło spędzony czas i jednocześnie słowa uznania dla dziewczyn, które wytrzymały fizycznie ten dystans, naprawdę szacunek. Oby to nie była ostatnia nasza wycieczka.
Mapka dzisiejszej trasy:
6326
Kategoria Sam, Z Markiem
Czas napisać kolejną
d a n e w y j a z d u
106.50 km
10.00 km teren
05:40 h
Pr.śr.:18.79 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Czas napisać kolejną recenzję z wycieczki. Już teraz wiem, że będzie to najlepiej ilustrowana wycieczka na moim blogu ;)
Wyjazd na więcej niż dobę planowaliśmy już od dawna, w końcu postanowiliśmy doprowadzić go do skutku. Po pierwszych ustaleniach okazało się, że na wyjazd możemy poświęcić tylko 2 dni: czwartek i piątek. Z Markiem zaplanowaliśmy trasę, zapisując na kartce punkty warte zobaczenia. Jeszcze w środę wieczorem ustalaliśmy ostatnie szczegóły typu: "czy brać namiot?", "czy wogóle jechać, jeżeli prognozy pogody są tak złe?". Najbliższe 2 dni miały sprawdzić czy podjęliśmy dobre decyzje.
W czwartek wstałem już o 6 rano. Standardowo wycieczka do piekarni po pieczywo na śniadanie i drogę. Kilka minut pakowania, mały przegląd roweru, sprawdzenie czy wszystko jest i o 7:10 obładowany plecakiem i śpiworem ruszyłem w stronę Rudy Talubskiej, gdzie o 7:30 miał czekać na mnie Marek. Udało mi się dotrzeć na czas. Chwilę później razem jechaliśmy w kierunku Łaskarzewa, gdzie o 8 umówiliśmy się z dziewczynami. Na miejscu byliśmy o 7:55, więc siedliśmy na ławce z widokiem na wjazd od strony Tarnowa. 10 minut po 8 zadzwonił mój telefon. Już wiedziałem co jest nie tak. Dziewczyny zaspały. Trzeba poczekać "trochę czasu". Postanowiliśmy ruszyć w ich stronę, by nie czekać bezczynnie. Zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie drogi między Łaskarzewem i domem Anki i nad Promnikiem rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Dziewczyny pojawiły się ok. 9:15, nie ociągając się ruszyliśmy z powrotem w kierunku Łaskarzewa, a następnie przez Pilczyn i Melanów polnymi, piaszczystymi drogami (które mocno dały nam w kość, a szczególnie Ani jadącej typowo szosowym rowerem) do Chotyni.
Zatrzymaliśmy się obok bramy bardzo ładnie wyremontowanego dworku, służącego obecnie jako hotel, luksusowa restauracja i sala konferencyjna.
Po kilku minutach zaproszono nas do środka.
Po ok. 30 minutach postoju w Chotyni ruszyliśmy dalej.
Przecięliśmy DK17 i przez Wólkę Ostrożeńską, Piastów, Goniwilk, Żelechów dojechaliśmy do Starego Zadybia. Był to najdłuższy etap tego dnia wycieczki. Tym razem bez przewodnika o wiele dokładniej obejrzeliśmy ruiny gorzelni. Zajrzeliśmy do piwnic i na strych, obeszliśmy wszystkie pomieszczenia. Oto kilka zdjęć:
Co to jest?! To ufo?! Niee.... Piec ;)
I czas na odpoczynek.
Zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy porządnie i można było jechać dalej.
Kolejny cel: Kłoczew. Tam wg zapisków miał być kościół, kaplica i dworek. Kościół znaleźlismy bez problemów.
Trudniej było z dworkiem. Nie mogliśmy go znaleźć. Dopiero jakaś pani powiedziała nam o dworku w Jagodnem. (chyba tak się to pisze?). Wg jej wskazówek bez większych problemów trafiliśmy na miejsce. Budynek bardzo się nam wszystkim podobał. Jednak nie widzę sensu opisywania go, bo wszystko widać na zdjęciach.
Ciekawostką jest, że na teren dworku spadł samolot szkoleniowy "Iskra" z Dęblina. Pilot popełnił błąd w pilotażu podczas lotów szkoleniowych. Zginął na miejscu. Więcej informacji (nawet dokładne sprawozdanie) na temat wypadku można znaleźć w internecie. My mieliśmy szczęście być tam dokładnie w 7 rocznicę tego wydarzenia.
Spacerując po parku otaczającym dwór...
...dotarliśmy do pomnika upamiętniającego tę tragedię.
Po ok. pół godziny ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie na długo. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy kaplicę której to nie mogliśmy znaleźć w Kłoczewie.
Taki ciekawy znak ;]
Kolejnym punktem wycieczki była Okrzeja. Tam obejrzeliśmy kościół.
Następnie podjechaliśmy do kopca Sienkiewicza kawałek za Okrzeją.
A stamtąd po kilkunastu minutach postoju pod sklepem pojechaliśmy do Woli Okrzejskiej, gdzie wg notatek, a także przydrożnych drogowskazów miało się znajdować Muzeum Henryka Sienkiewicza. Przywitał nas tam sympatyczny pan, opowiadając nam historię tego miejsca. Potem zaprosił nas do środka, gdzie spędziliśmy dobrych pare minut. Oto kilka wybranych zdjęć:
Następnie wyszliśmy do bardzo dobrze utrzymanego ogrodu.
Tam w czystym sanitariacie umyliśmy się, odpoczęliśmy porządnie i zrobiliśmy wspólne zdjęcie ;)
Zbliżał się wieczór. Dochodziła 18. Czas szukać noclegu. Od opiekuna muzeum dowiedzieliśmy się, że w kolejnym punkcie naszej wyprawy, Woli Gułowskiej, znajduje się dom pielgrzyma. To właśnie tam planowaliśmy się zatrzymać na noc. Ze wskazówkami którędy jechać ruszyliśmy w ostatni tego dnia etap wycieczki.
Bez większych problemów dojechaliśmy na miejsce. Znaleźliśmy dom pielgrzyma i zapytaliśmy o możliwość noclegu. Niestety okazało się, że nas nie przyjmą. Polecono nam iść do pani Wandzi, która to wynajmuje pokoje. Jednak mieliśmy problem by znaleźć to miejsce. W końcu udało się. Pani Wandzia okazała się wspaniałym człowiekiem, bo zgodziła się nas przenocować praktycznie za darmo. Do naszej dyspozycji mieliśmy pokój z łóżkami, kuchnię i łazienkę. Luksus po prostu. Rowery zostały przed domem, pospinane zapinkami. Zjedliśmy duuużą kolację, umyliśmy się, ale zanim położyliśmy się spać zaczęła się burza. Nawet nie chcieliśmy myśleć jak wyglądałaby nasza noc pod namiotem, albo co najgorsze bez namiotu. A tak w wygodnych łóżkach i całkowitych ciemnościach z powodu braku prądu spaliśmy do samego rana. No prawie do rana, ale o tym w kolejnej notatce.
Mapka dzisiejszego przejazdu:
Kategoria Inne, Z Markiem