Z Markiem
Dystans całkowity: | 713.60 km (w terenie 90.00 km; 12.61%) |
Czas w ruchu: | 35:22 |
Średnia prędkość: | 20.18 km/h |
Liczba aktywności: | 8 |
Średnio na aktywność: | 89.20 km i 4h 25m |
Więcej statystyk |
Czas opisać drugi dzień naszej
d a n e w y j a z d u
96.50 km
0.00 km teren
04:45 h
Pr.śr.:20.32 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Czas opisać drugi dzień naszej wyprawy. Zaczął się on dosyć wcześnie.
Spałem sobie wygodnie, w ciepłym śpiworze. Nagle coś zaczęło dzwonić, jakby przez sen, ale chyba jednak nie... Otwieram oczy, coś dzwoni dalej. Dopiero po chwili skojarzyłem gdzie jestem, i że to dzwonienie dobiega zza otwartych drzwi balkonowych, a dokładniej z kościoła. Spojrzałem na zegarek. 6:00. Ale co się dzieje... 6 razy już było... Ile jeszcze? Obudziłem się zupełnie. Zmęczenie jednak zwyciężyło i udało mi się jeszcze usnać. Chwilkę przed 7 zaczęły dzwonic nasze budziki. Mozolnie podnieśliśmy się z łóżek. Za oknem wilgotno, mglisto, że nie widać kościoła, który jest przecież tak blisko. Krótka toaleta, śniadanie, sprzątanie.
Czas się zbierać. Wyszliśmy przed dom, porozpinaliśmy rowery i pukamy do pani Wandzi, ale ona nie otwiera. No nic... trzeba poczekać, przecież nie zostawimy otwartego mieszkania. Po ok. 10 minutach przyjechała - była na zakupach. Wręczyliśmy jej bombonierkę razem z podziękowaniami za gościnę. Mgła wzniosła się do góry, pozwalając na zrobienie zdjęcia kościoła w Woli Gułowskiej, ale nie dając szans słońcu.
Armata upamiętniająca walki z II Wojny Światowej
Ostatnie poprawki sam nie wiem czego....
i jedziemy.
Ale nie napisałem gdzie ;) Jedziemy wyznaczoną w środę trasą. Do przejechania orientacyjnie 90-100km. Żadnych zmian :) Kolejny punkt: Adamów. Niedaleko. 10 kilometrów.
Tam trochę wydłużony postój, bo dziewczyny pobiegły po pasek do spodni ;]
Tradycyjnie zdjęcia:
Ruszamy dalej w kierunku Wojcieszkowa. Trochę wątpliwości typu "czy dobrze skręciliśmy", ale z pomocą mapy udało się je rozwiązać. Kościół okazał się całkiem ciekawy i zabawiliśmy przy nim sporo czasu.
Kilka minut po 10 wyjeżdzamy z Wojcieszkowa, jak się okazuje cały czas jakimś niebieskim szlakiem. W okolicach Woli Burzeckiej zgubiliśmy go, ale znalazł się w kolejnym punkcie docelowym, Burzcu(?) yyy miejscowości Burzec. Tam wg notatek miała byc gorzelnia, dworek i jeszcze coś. Z gorzelnią się udało - wysoki komin widać z daleka. Jest to jednak najlepiej zachowana część dawnego zakładu. Reszta jest w stanie absolutnej ruiny. Ale i tak fajnie wygląda ;]
Podczas poszukiwań dworku wydarzyła się tragedia... ślimak "pyknął" czy jakoś tak i było źle. Ale nie ma czasu na rozpaczanie, dworku nie ma, więc jedziemy dalej, teraz w kierunku Krzwydy.
Jednak zanim tam dojechaliśmy zatrzymaliśmy się na malinki :) Tamte okolice to zagłębie malinowe, tak jak zagłębiem owocowym są okolice Wilgi, Góry Kalwarii i Grójca. Więc głupio byłoby nie spróbować ;)
W Krzywdzie udało nam się nie zrobić sobie krzywdy. Spytaliśmy tylko gdzie jest dworek, ale pani nie bardzo wiedziała, że coś takiego w jej miejscowości się znajduje. W końcu okazało się, że "może w gminie". No ok. Na rondzie w lewo.
Trafiliśmy. Dworek jest teraz wielobranżowy, bo znajduje się w nim wiele instytucji od Urzędu Gminy, przez Bibliotekę Publiczną do Posterunku Policji. Było coś jeszcze, ale co nie wiem ;]
;)
Jedziemy (znowu muszę użyć tego słowa...) dalej. Kolejny cel to Stanin, a jedziemy przez miejscowość o intrygującej nazwie, Starą Wróblinę, i obok Nowej Wróbliny.
Droga całkiem miła, równa, z marginesem, którym jedzie się o wiele wygodniej niż zwykłą wąską drogą.
W Staninie czy tam Wesołówce ma być jakiś dworek, a dokładniej jego ruiny. No i rzeczywiście były. Wszystko zarosło, że z drogi nie widać nawet ścian. A kiedyś było tu pięknie... Zwiedziliśmy też wilgotne piwnice. Kilka zdjęć:
Elza z buszu? :)
Wlot do Stanina i na liczniku prawie 42km.
W Staninie postój pod sklepem, kupujemy jedzenie na obiad, bo - nie wiem jak inni - ale ja lepiej słyszałem swój brzuch niż skrzypiący po pobycie na deszczu łańcuch. Wyjeżdżając mijamy kościół. Marek ma już jego zdjęcia, więc ja dla samego udokumentowania obecności tam pstryknąłem zdjęcie "z siodła" :D Chyba było pod słońce...
Kilka kilometrów dalej w okolicach Ogniwa zatrzymaliśmy się na obiad. Rozłożyliśmy się jak to zwykle bywa - na trawie.
Czas rozpusty dla żołądków trwał ok. godzinę. No ale cóż. Trzeba jechać, bo Anka chce być na 18 w domu, więc zostało tylko 4h. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się obok kościoła w Wandowie. Markowi nie chciało się wyciągać aparatu z plecaka, więc ja pstryknałem zdjęcie po swojemu.
Nagle Iwona oznajmila, że drzwi na dzwonnicę są otwarte i "można" tam wejść. Markowi nie trzeba było 2 razy powtarzać. Nawet aparat mu sie zachciało wyjąć.
Wracając obok schodów spotkali jakąś starszą panią, która przyszła się pomodlić. Okazała się jednak wyjątkowo wyrozumiała, albo niedomyślna, bo nie dopytywała się po co tam wchodzili. Już mieliśmy się zbierać do odjazu, kiedy zza rogu kościoła pojawił się jakiś ktoś. Nie wiem kto to... wiem, że miał klucze do kościoła, bo spytał czy może chcemy obejrzeć go wewnątrz. A i owszem, czemu nie :) Ogólnie wyszło miło. Chyba ktoś nas potraktował jako jakichś młodocianych dziennikarzy czy coś takiego. Sam nie wiem.
Nie planując już żadnych większych postojów jedziemy w stronę domu. Na wysokości wioski Germanicha wyprzedzamy jakiegoś starszego już pana. Tzn. prawie wyprzedzamy, bo nie chciał dać się wyprzedzić. Mimo przejechanych tego dnia blisko 60km zaczęliśmy się ścigać. A nie było łatwo. Dziewczyny troszkę zostały z tyłu, więc zwolniliśmy. Rajdowiec skręcił kawałek dalej. W Jarczewie miał być jakiś dwór, ale nie robiliśmy sobie zbyt dużych nadzieji na jego zobaczenie. A jednak udało się, głównie dlatego, że był zaraz przy głównej drodze. Zatrzymaliśmy się więc obok dla odpoczynku i uzupełnienia płynów po zawodach sprzed kilku kilometrów.
Ja to potrafię wsadzić się w kadr...
No i po ponad 24h pobytu w województwie lubelskim wracamy do mazowieckiego. Jeszcze tylko 30 parę kilometrów.
Bez zatrzymania mijamy Żelechów i kontynuujemy przez Goniwilk i Samorządki do Górzna. Sam wjazd do Górzna bardzo przyjemny z racji tego, że ok 800 metrów jedzie się z górki i można odpocząć.
W Górznie robimy dłuższą przerwę. Za kilka minut się rozdzielamy. Ja z Iwoną jedziemy w kierunku Garwolina, Marek z Anką muszą przez Łaskarzew przedostać się do Rudy Tarnowskiej. Krotkie pożegnanie i każdy jedzie w swoją stronę. Kilka minut przed 17 wjeżdzamy do Garwolina. Przed Iwoną jeszcze kilkanaście kilometrów, ja o 17 docieram do domu z przebiegiem 96,5km tego dnia i 202km dystansu wycieczki.
Podsumowując. Była to moja pierwsza dwudniowa wycieczka rowerowa "na własną rękę". Bardzo się cieszę, że wszystko potoczyło się tak jak sobie tego życzyliśmy, a nawet o wiele lepiej. Mówię to szczególnie o noclegu, ale też o powrocie Anki do domu na czas ;) Ode mnie podziękowania dla Anki, Iwony i Marka za bardzo miło spędzony czas i jednocześnie słowa uznania dla dziewczyn, które wytrzymały fizycznie ten dystans, naprawdę szacunek. Oby to nie była ostatnia nasza wycieczka.
Mapka dzisiejszej trasy:
6326
Kategoria Sam, Z Markiem
Czas napisać kolejną
d a n e w y j a z d u
106.50 km
10.00 km teren
05:40 h
Pr.śr.:18.79 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Czas napisać kolejną recenzję z wycieczki. Już teraz wiem, że będzie to najlepiej ilustrowana wycieczka na moim blogu ;)
Wyjazd na więcej niż dobę planowaliśmy już od dawna, w końcu postanowiliśmy doprowadzić go do skutku. Po pierwszych ustaleniach okazało się, że na wyjazd możemy poświęcić tylko 2 dni: czwartek i piątek. Z Markiem zaplanowaliśmy trasę, zapisując na kartce punkty warte zobaczenia. Jeszcze w środę wieczorem ustalaliśmy ostatnie szczegóły typu: "czy brać namiot?", "czy wogóle jechać, jeżeli prognozy pogody są tak złe?". Najbliższe 2 dni miały sprawdzić czy podjęliśmy dobre decyzje.
W czwartek wstałem już o 6 rano. Standardowo wycieczka do piekarni po pieczywo na śniadanie i drogę. Kilka minut pakowania, mały przegląd roweru, sprawdzenie czy wszystko jest i o 7:10 obładowany plecakiem i śpiworem ruszyłem w stronę Rudy Talubskiej, gdzie o 7:30 miał czekać na mnie Marek. Udało mi się dotrzeć na czas. Chwilę później razem jechaliśmy w kierunku Łaskarzewa, gdzie o 8 umówiliśmy się z dziewczynami. Na miejscu byliśmy o 7:55, więc siedliśmy na ławce z widokiem na wjazd od strony Tarnowa. 10 minut po 8 zadzwonił mój telefon. Już wiedziałem co jest nie tak. Dziewczyny zaspały. Trzeba poczekać "trochę czasu". Postanowiliśmy ruszyć w ich stronę, by nie czekać bezczynnie. Zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie drogi między Łaskarzewem i domem Anki i nad Promnikiem rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Dziewczyny pojawiły się ok. 9:15, nie ociągając się ruszyliśmy z powrotem w kierunku Łaskarzewa, a następnie przez Pilczyn i Melanów polnymi, piaszczystymi drogami (które mocno dały nam w kość, a szczególnie Ani jadącej typowo szosowym rowerem) do Chotyni.
Zatrzymaliśmy się obok bramy bardzo ładnie wyremontowanego dworku, służącego obecnie jako hotel, luksusowa restauracja i sala konferencyjna.
Po kilku minutach zaproszono nas do środka.
Po ok. 30 minutach postoju w Chotyni ruszyliśmy dalej.
Przecięliśmy DK17 i przez Wólkę Ostrożeńską, Piastów, Goniwilk, Żelechów dojechaliśmy do Starego Zadybia. Był to najdłuższy etap tego dnia wycieczki. Tym razem bez przewodnika o wiele dokładniej obejrzeliśmy ruiny gorzelni. Zajrzeliśmy do piwnic i na strych, obeszliśmy wszystkie pomieszczenia. Oto kilka zdjęć:
Co to jest?! To ufo?! Niee.... Piec ;)
I czas na odpoczynek.
Zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy porządnie i można było jechać dalej.
Kolejny cel: Kłoczew. Tam wg zapisków miał być kościół, kaplica i dworek. Kościół znaleźlismy bez problemów.
Trudniej było z dworkiem. Nie mogliśmy go znaleźć. Dopiero jakaś pani powiedziała nam o dworku w Jagodnem. (chyba tak się to pisze?). Wg jej wskazówek bez większych problemów trafiliśmy na miejsce. Budynek bardzo się nam wszystkim podobał. Jednak nie widzę sensu opisywania go, bo wszystko widać na zdjęciach.
Ciekawostką jest, że na teren dworku spadł samolot szkoleniowy "Iskra" z Dęblina. Pilot popełnił błąd w pilotażu podczas lotów szkoleniowych. Zginął na miejscu. Więcej informacji (nawet dokładne sprawozdanie) na temat wypadku można znaleźć w internecie. My mieliśmy szczęście być tam dokładnie w 7 rocznicę tego wydarzenia.
Spacerując po parku otaczającym dwór...
...dotarliśmy do pomnika upamiętniającego tę tragedię.
Po ok. pół godziny ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nie na długo. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy kaplicę której to nie mogliśmy znaleźć w Kłoczewie.
Taki ciekawy znak ;]
Kolejnym punktem wycieczki była Okrzeja. Tam obejrzeliśmy kościół.
Następnie podjechaliśmy do kopca Sienkiewicza kawałek za Okrzeją.
A stamtąd po kilkunastu minutach postoju pod sklepem pojechaliśmy do Woli Okrzejskiej, gdzie wg notatek, a także przydrożnych drogowskazów miało się znajdować Muzeum Henryka Sienkiewicza. Przywitał nas tam sympatyczny pan, opowiadając nam historię tego miejsca. Potem zaprosił nas do środka, gdzie spędziliśmy dobrych pare minut. Oto kilka wybranych zdjęć:
Następnie wyszliśmy do bardzo dobrze utrzymanego ogrodu.
Tam w czystym sanitariacie umyliśmy się, odpoczęliśmy porządnie i zrobiliśmy wspólne zdjęcie ;)
Zbliżał się wieczór. Dochodziła 18. Czas szukać noclegu. Od opiekuna muzeum dowiedzieliśmy się, że w kolejnym punkcie naszej wyprawy, Woli Gułowskiej, znajduje się dom pielgrzyma. To właśnie tam planowaliśmy się zatrzymać na noc. Ze wskazówkami którędy jechać ruszyliśmy w ostatni tego dnia etap wycieczki.
Bez większych problemów dojechaliśmy na miejsce. Znaleźliśmy dom pielgrzyma i zapytaliśmy o możliwość noclegu. Niestety okazało się, że nas nie przyjmą. Polecono nam iść do pani Wandzi, która to wynajmuje pokoje. Jednak mieliśmy problem by znaleźć to miejsce. W końcu udało się. Pani Wandzia okazała się wspaniałym człowiekiem, bo zgodziła się nas przenocować praktycznie za darmo. Do naszej dyspozycji mieliśmy pokój z łóżkami, kuchnię i łazienkę. Luksus po prostu. Rowery zostały przed domem, pospinane zapinkami. Zjedliśmy duuużą kolację, umyliśmy się, ale zanim położyliśmy się spać zaczęła się burza. Nawet nie chcieliśmy myśleć jak wyglądałaby nasza noc pod namiotem, albo co najgorsze bez namiotu. A tak w wygodnych łóżkach i całkowitych ciemnościach z powodu braku prądu spaliśmy do samego rana. No prawie do rana, ale o tym w kolejnej notatce.
Mapka dzisiejszego przejazdu:
Kategoria Inne, Z Markiem
No i znowu tydzień
d a n e w y j a z d u
83.00 km
2.00 km teren
03:50 h
Pr.śr.:21.65 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
No i znowu tydzień bez dalszych wyjazdów. Przebiegi żadne... Po 2-3km dziennie.
Dopiero dzisiaj zaczęło się coś dziać. Zaczęło się od tego, że rano oprócz standardowej wycieczki po pieczywo musiałem kupić parę innych rzeczy. Licznik pokazał 5km.
Zająłem się malowaniem starej kuchni. W przerwie na jedzenie odczytałem smsa z propozycją kolejnego wyjazdu w kierunku "niewiadomo". Oczywiście się zgodziłem ale obaj mieliśmy jeszcze kilka zajęć więc zanim spotkaliśmy się pod moim domem zrobiła się 15:10. Pora dosyć późna na dalekie wyjazdy - w ostatnich dniach sierpnia już przed dwudziestą jest ciemno. Marek proponował wycieczkę w okolice Żelechowa i Wilczysk. Tam już jednak byliśmy jakieś 2 miesiące temu, więc ta opcja trochę mało nas pociągała. Ostatecznie postanowiliśmy ruszyć w kierunku Górzna, a tam się coś wymyśli. Ciekawił nas znaczek oznaczający zabytki obok Starego Zadybia, ale uznaliśmy, że to jest dzisiaj nieosiągalne - za mało czasu...
Oglądając się co chwilę na zbliżającą się od północnego zachodu ciemną chmurę przeciskaliśmy się przez Garwolin bocznymi uliczkami. Odstaliśmy nawet chwilę pod dachem jednego ze stoisk na "zieleniaku", bo zaczęło padać, ale zdenerwowani robieniem nas "w konia" pojechaliśmy na żywioł. Co będzie! No i bardzo dobrze :D Nie padało :)
Pchani wiatrem dosyć szybko dojechaliśmy do Górzna. Tam kilka minut odpoczynku obok kościoła:
Zdjęcie Urzędu Gminy w Górznie :D
Po obradach nad mapą postanowiliśmy pojechać do Piastowa, gdzie mieszka Piotrek - nasz klasowy kolega. W Górznie skręciliśmy więc w stronę Żelechowa.
Postanowiłem robić trochę zdjęc z drogi, pokazujących jakimi drogami jeździmy. Marka aparat się do tego nie nadaje, ale za to mój telefon daje radę (no może niezawsze, ale pomińmy szczegóły :D). Oto fotka z okolic Samorządek prawdopodobnie.
A to już Piastów. A raczej niebo nad Piastowem, bo resztę trochę mało widać.Niedomagań aparatu nie będę komentował ;]
Na tym zdjęciu dzwonię do Piotrka. Wiem, że wyglądam jakbym robił co innego, ale wcale tak nie jest.
I jeszcze zdjęcie bardzo pomysłowego przykrywania bel słomy - plandeki z banerów reklamowych ;)
Okazało się, że Piotrek właśnie wraca do domu z Warszawy i jeszcze "trochę" mu się zejdzie. Czekać nie zamierzamy... ale może udałoby się tak zaplanować trasę, by zajechać do niego w drodze powrotnej. Wsadziliśmy nosy w mapę i kombinujemy. Ok. Stare Zadybie wcale nie jest tak daleko :D Jedziemy tam. Narazie kierunek Stefanów.
2 zdjęcia z drogi nr 807 w okolicach Stefanowa.
Kościół w Stefanowie
i ponownie droga 807 w Stefanowie.
Kawałek dalej skręcamy w prawo. Okazało się, że odrobinę za wcześnie, ale i tak dobrze wyszło. Kawałek za Stefanowem skończył się asfalt
ale potem pojawił się znowu.
Dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania. I gdzie teraz? W lewo czy prosto?
Prosto. I dobrze zrobiliśmy. Kawałek dalej w miejscowości Mroków znaleźliśmy skręt na Budziska.
To własnie zdjęcie z tej miejscowości. Jak widać zachmurzenie spore. Ciemne chmury dookoła, ale - odpukać - jak narazie bez deszczu :)
Po kilku kilometrach dojechaliśmy do znajomej mi drogi prowadzącej z Żelechowa w stronę Woli Zadybskiej. To był nasz następny cel, więc ruszyliśmy w tamtym kierunku. Tam kilka minut przerwy. Marek robił zdjęcia...
... a ja tymczasem poszedłem do sklepu po wodę. Tylko nie wiedziałem, gdzie jest wejście. W końcu znalazłem. Wchodzę... Małe pomieszczenie z półkami gdzie tylko się da, ale w dużej części puste. Człowiek przede mną kupuje "łomżę", ja proszę o jakąś wodę mineralną.
- Cisowianka tylko - odpowiedziała przesadnie wyraźnie i bardzo głośno dosyć młoda, ale raczej mało urodziwa sprzedawczyni.
- Może być.
- Złoty trzydzieści - odpowiedziała tym samym tonem ekspedientka
Zapłaciłem, podziękowałem. Marek jeszcze pstryka.
Ruszyliśmy. Wg wskazówek drogowskazu skręciliśmy w lewo. Po kilkuset metrach dojechaliśmy do skrzyżowania. Gdzie teraz jechać? Zatrzymaliśmy się, żeby pomyśleć ;) Marek wyciągnął aparat i zrobił kilka zdjęć.
Postanowiliśmy jechać główną drogą i skręcić w prawo. Na niebie coraz więcej ciemnych chmur, ale wszystkie szczęśliwie omijały nas. Zdarzało się tylko, że mieliśmy mokrą drogę.
Zatrzymując się jeszcze kilka razy dojechaliśmy do Starego Zadybia. Od razu po lewej zobaczyliśmy dosyć duży budynek z wystającym wysoko w górę kominem - wszystko z czerwonej cegły w charakterystycznym niemieckim stylu lat przedwojennych. Co to może być? "Może gorzelnia" - powiedział Marek. Musieliśmy sprawdzić. Ale zanim skręciliśmy w tamtą stronę nasz wzrok przykuł ogon samolotu, a dokładniej sam statecznik pionowy błyszczący w świetle słońca zbliżającego się już do widnokręgu.
Po krótkiej chwili ruszyliśmy w stronę domniemanej gorzelni. Przystanęliśmy jednak na moment obok jakiegoś starego zniszczonego budynku, krytego dachówką. Okazało się, że jest to stajnia... to znaczy była kiedyś. Marek tradycyjnie zrobił kilka zdjęć, ja zostałem na ulicy.
Nagle zza zakrętu lekko niestabilnym torem jazdy wyjechał jakiś mężczyzna na rowerze. Zatrzymał się obok mnie. Myślę, że jakiś właściciel i będzie nas ochrzaniał. A on jak gdyby nigdy nic:
- Cześć chłopaki. Nie widzieliście mojego małego, żółtego psa? Bo uciekł mi i go nie mogę nigdzie znaleźć.
- Nie nie widzieliśmy, bo my nie jesteśmy stąd. Dopiero co przyjechaliśmy i zaraz uciekamy dalej.
- To skąd jesteście?
- Z Garwolina.
- Aaaa z Garwolina?! Mam znajomego w Garwolinie, nazywa się... kurde jak on się nazywa... no nie powiem wam - zapomniałem. A co wy tu robicie?
- A jeździmy rowerami, szukamy zabytków i tak właśnie tutaj trafiliśmy.
W międzyczasie przyszedł Marek z aparatem.
- I wy tak jeździcie i kamerujecie zdjęcia zabytków tak?
- No tak... zgadza się :D
Po chwili koleś opowiedział nam o stajni, obok której staliśmy. Spytaliśmy też, co to za budynek, o którym pisałem chwilę wcześniej. Potwierdził, że jest to gorzelnia. Powiedział, że możemy tam bez problemu wejść i oglądać, a gdyby ktoś pytał, co my tam robimy, to możemy powoływać się na jego nazwisko. Ok. Z taką akredytacją to można zwiedzać :D W końcu postanowił, że pójdzie z nami i oprowadzi nas po całym budynku. No to pięknie :D Nawet przewodnika można znaleźć. Odstawiliśmy rowery i poszliśmy oglądać.
Nasz "przewodnik" opowiadał o gorzelni bardzo rzeczowo, pokazał nam, którędy to leciał ten najważniejszy płyn, czyli spirytus i gdzie był składowany (zbiornik 76tys. litrów). Kilkakrotnie zaznaczał, że było to jedno wielkie pijaństwo. Przedstawił też ciekawą teorię, że to "Żydy wymyśliły wódkę, żeby upić wszystkich". Sam też nie był trzeźwy.
Browar okazał się być z 1905 roku. Od kilkunastu lat opuszczony i rozkradany. Złomiarze wyniosą wszystko. Kilka lat temu został wykupiony przez prywatną osobę, ale jak narazie nie widać zmian. Może kiedyś będzie tam coś ciekawego.
Przewodnik spełnił swoją misję. Podziękowaliśmy mu za przekazaną nam wiedzę, ten wsiadł na rower i odjechał. My poszliśmy zrobić kilka zdjęć z zewnątrz. Piszę "my", bo ja nie chcąc być gorszy też pstrykałem, ale telefonem :D
Zrobiło się późno. Ok. 18:15. Szybko zjedliśmy kanapki wyciągnięte z plecaków i ruszyliśmy w stronę domu.
Przystanęliśmy jeszcze na chwilę obok szkoły, która podobnie jak Wilczyskach mieści się w starym dworku. Ten jednak był o wiele ładniejszy.
Do przejechania ponad 30km. Liczyliśmy na to, że wiatr, który nas przygnał do Starego Zadybia, teraz uspokoi się i pozwoli nam wrócić do domu. Nic z tych rzeczy. Do samego Garwolina musieliśmy kręcić po wiatr.
Prędkość wynosiła ok. 22-24km/h. Trochę za dużo jak na takie warunki i zmęczenie po dzisiejszych kilometrach. Chcieliśmy jednak możliwie najszybciej wrócić do domu, by jak najmniej jechać w ciemnościach.
Dojeżdżamy do Żelechowa
Widać kościół
Godzina 19:00. Dotarliśmy do Żelechowa. Kościół ciekawie oświetlony, więc przystanęliśmy zrobić zdjęcie:
Fotografia Marka
i moja ;)
Nie ociągając się ruszyliśmy dalej. Do Piotrka już nie zajechaliśmy. Było za późno. O 19:35 dojechaliśmy do Górzna. Tam zrobiliśmy kilka minut koniecznej przerwy. Włączyliśmy oświetlenie i pojechaliśmy dalej. Po 10-15 minutach było już całkiem ciemno. Na Sławinach zatrzymaliśmy się. Marek postanowił przenocować tej nocy u siostry. Dokładnie o 19:58 pożegnaliśmy się i samotnie już każdy pojechał w swoją stronę. Przyspieszyłem. Jechałem nawet bardzo szybko. Podobnie przez Garwolin. Zatrzymało mnie jedynie czerwone światło w koszarach. O 20:11 byłem już w domu. 5,5km w 13 minut. Vśr = 25,4km/h.
Kolejna ciekawa wycieczka, chociaż bardzo męcząca. Zostawiliśmy sobie za mało czasu, ale udało się. Pogoda wydawała się nie sprzyjać, ale biorąc pod uwagę chmury, z których padało wszędzie dookoła, lecz nie tam, gdzie my byliśmy to mieliśmy szczęście :) A do Starego Zadybia musimy wrócić. Damy radę ;)
Mapka z wyprawy:
6115
Kategoria Z Markiem
Drugie podejście do opisania
d a n e w y j a z d u
35.00 km
15.00 km teren
02:00 h
Pr.śr.:17.50 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Drugie podejście do opisania tak krótkiej przecież wycieczki. Poprzednio zastrajkowała Opera... Pokazała raport o błędach i tyle. Kawał tekstu poszedł się... turlać.
Dawno nic nie pisałem. Nie znaczy to, że nic nie jeździłem. Przez ten miesiąc przekulałem pare km, ale głównie była to jazda typu "po bułki do sklepu". No ale nareszcie Marek znalazł trochę czasu, pogoda zachęcała do wyjazdu więc się wybraliśmy.
Było coś koło 17 kiedy Marek przyjechał do mnie pod dom. Szybkie spojrzenie w mapę, gdzie dziś jedziemy i już pedałujemy. Mapa nie była potrzebna. Jechaliśmy polnymi drogami w okolicach Budzenia - tereny gdzie tak naprawdę uczyłem się jeździć na rowerze. To tamtędy przebiegały trasy moich pierwszych rowerowych wypadów "bez rodziców" jeszcze na składaku SALTO. I pierwsze fotki. Ptasia armia:
I ja praktycznie "u siebie":
Dojechaliśmy do drogi tzw. Parysowskiej. Teraz jest to zwykła, polna, piaskowa droga, odznacza się tylko tym, że jest szersza od pozostałych w okolicy. Za to kiedyś była ważną arterią komunikacyjną łączącą Garwolin z Parysowem (dokładniej ze stacją kolejową obok Parysowa). Przecinamy asfalt w Puznowie i kontynuujemy tą samą drogą. Dojeżdzamy do Żabieńca, gdzie można zobaczyć bardzo wiekowe już wierzby.
Kiedyś droga prowadziła prosto do stacji PKP Parysów, teraz jadąc "z prądem" wpada się do Żabieńca. Dojechaliśmy do torów i zaraz za nimi skręciliśmy w prawo w jakąś dróżkę, która po chwili zaczęła zanikać. Ale co to dla nas. Po kilkuset metrach dojechaliśmy do przejazdu kolejowego na skraju lasu, który pamiętam z wycieczki rowerowej sprzed kilku (-nastu) lat. Podjeżdzamy. Szlabany opuszczone. Na szlabanie tabliczka:
Więc Marek bez zastanowienia wypalił: "Żądamy otwarcia!". A tu co? Szlabany podnoszą się. Droga wolna. Ameryka :D
Okazało się jednak, że do otwarcia szlabanów nie potrzeba żadnych okrzyków. Wystarczy podejść. Fotokomórki wykryją ruch i jeśli nie nadjeżdza pociąg zezwolą na podniesienie szlabanów.
Przejechaliśmy na drugą stronę torów i ruszyliśmy dalej wzdłuż nich. Droga jednak zaczęła zanikać. Zatrzymaliśmy się przy jabłoni i weszliśmy na nasyp.
Postaliśmy trochę, zbadaliśmy rodzaj podkładów kolejowych pod starą bocznicą (spruchniałe drewniane), pojedliśmy jabłek i postanowiliśmy przenieść rowery na drugą stronę torów - tam droga była o wiele lepsza.
Tym duktem dojechaliśmy do starej stacji, a raczej tego co z niej zostało. Weszliśmy do środka. W małym pomieszczeniu bez drzwi zobaczyliśmy ogromną ilość papierów, które pokrywały całą podłogę tego pomieszczenia na grubość ok. 30 cm.
Były to dzienniki, raporty, sprawozdania, arkusze i inne pisma - pozostałości po stacji. Większość z lat 1981-1984.
Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej w stronę Parysowa. Minęliśmy się z pociągiem jadącym prawdopodobnie z Moskwy. Zajechaliśmy jeszcze na obecną stację. Na rozkładzie jazdy 4 pociągi dziennie. Rano i wieczorem, jeden do Łukowa, drugi do Pilawy.
No ale trzeba jechać dalej. Dojeżdżamy do głównej drogi. Marek jeszcze wskakuje w pole zrobić zdjęcia:
Docieramy do Parysowa. Zdjęcie kościoła na brukowanym rynku.
Ja wpadam do sklepu po wodę.
Po chwili ruszamy w stroną Starowoli i potem przez Gózd i Jaźwiny dojeżdzamy do Borowia. Tam spędzamy sporo czasu oglądając stary kościół i stojącą przed nim jeszcze starszą dzwonnicę.
Zajeżdżamy jeszcze zobaczyć dworek, w którym obecnie znajduje się urząd gminy.
Potem stajemy na moment nad stawem.
Stamtąd przez Starą i Nową Brzuzę jedziemy do Filipówki, gdzie skręcamy w jakąś polną dróżkę. Po chwili doprowadza nas ona do lasu. Nie zwyczajni wracać zagłębiamy się w dosyć pagórkowaty las.
W świetle zachodzącego słońca jeździło się bardzo fajnie, ale trzeba było w końcu wracać. Skierowaliśmy się więc pierwszą lepszą drogą po prostu w stronę słońca. W ten sposób dojechaliśmy do jakichś zabudowań. Okazało się, że to Oziemkówka i miejsce znane nam z poprzedniego wypadu. Nauczeni błędem skręcamy w lewo (wtedy pojechaliśmy na Miastków) i po kilku kilometrach dojeżdzamy do Przykór. Stamtąd już tylko ok. 10km do domu. Jednak zanim dojechaliśmy zrobiło się prawie całkiem ciemno, więc włączyliśmy oświetlenie. Do domu dotarłem kilka minut po 21.
Standardowo mapka wyprawy:
No i najkrótsza trasa, a opis wcale nie :D
Kategoria Z Markiem
Wracam do domu kilka minut
d a n e w y j a z d u
78.00 km
14.00 km teren
03:44 h
Pr.śr.:20.89 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Wracam do domu kilka minut po 15, patrzę w komórke... 2 Nieodebrane połączenia. Sprawdzam: Marek. Szybki kontakt, co się dzieje. Okazuje się, że Marek już w trasie i to w przeciwnym kierunku. Musiałem jeszcze odsiedzieć kilka minut i równo o 16:02 wyjeżdżam spod domu.
Pędzę Jak głupi. Marek czeka na mnie we Władysławowie. Na mieście dosyć pusto, więc szybko udało się przebić i kierunek Wola Rębkowska i dalej na Hutę Garwolińską. Prędkość cały czas ponad 30km/h w osiągach nawet do 40. Wyprzedziłem wszystkich którzy jechali w tą samą stronę. Po 15,5km i o 16:33 dogoniłem Marka. Szok! Przecież wiało w twarz, a tu średnia 30km/h.
Marek czekając na mnie zrobił jakieś zdjęcia. Oto jedno z nich:
Pojedliśmy czereśni w międzyczasie oglądając mapę. Cel: Mariańskie Porzecze i ogólnie wisła między Wilgą i Sobieniami-Jeziory.
Drogi jak zwykle mocno boczne. Tym razem były to leśne, często piaszczyste ścieżki, po których nie tylko nie dało się momentami jechać, ale też trudno było iść. Trochę nam się zeszło z tą leśną przeprawą, ale potem droga się poprawiła. Stanęliśmy na moment przy myśliwskiej ambonie. Oczywiście nie omieszkaliśmy zajrzeć na górę:
Mimo jazdy na tzw. oko w kierunku "pod słońce" wyjechaliśmy w tym punkcie, w którym planowaliśmy. Potem tylko kawałeczek do Mariańskiego Porzecza, a tam drewniany kościół. Z zewnątrz wyróżnia się tym, że jest drewniany i niczym więcej. Ale wewnątrz to całkiem co innego :D
Stamtąd ruszamy w stronę Siedzowa, gdzie ma być "coś" co jest zaznaczone na mapie. Niestety nie udało nam się tego znaleźć więc pojechaliśmy nad Wisłę do Gusina. Słyszeliśmy wcześniej mity o niskim stanie wody w Wiśle, ale jak wystawiliśmy głowy nad wał to wydawało się, że jest jej sporo... Potem okazało się jak bardzo się myliliśmy.
Za wałem rosło trochę wiśni więc trzeba było zjeść conieco :P
Wisła
Po kilku zdjęciach i najedzeniu się do syta ruszyliśmy drogą wzdłuż Wisły w stronę Góry Kalwarii. Zza niego nie było widać zbyt wiele, więc po kilkuset metrach (no może trochę ponad 1km) postanowiliśmy zobaczyć jak w tym miejscu wygląda rzeka. I co? Nie ma rzeki! Nie no coś tam płynie, ale tyle co nic...
Przybrzeżna wierzba.
Pustynia :D
Kto potrafi przeskoczyć przez Wisłe? :D
Powłóczyliśmy się trochę po tej piaszczystej wyspie.
Nie na moją nogę...
W samym centrum rosło coś na wzór lasu chyba. Sporo drzew, jeszcze więcej krzaków. Ogólnie jak w parku narodowym :D
Czas wracać do rowerów, bo późno...
Tym bardziej, że gromadziły się ciemne chmury
Jeszcze tylko skok przez Wisłę...
...opróżnienie butów z piasku...
i można jechać.
A mieliśmy jeszcze spory kawałek. Dochodziła 20. Do domu szacunkowo ok 30km. Po krótkiej naradzie nad mapą postanowiliśmy pojechać przez Sobienie-Jeziory, Natolin i Kościeliska. Droga strasznie nam się dłużyła chociaż mocno naciskaliśmy na pedały. Prędkość mimo zmęczenia utrzymywała się przez większość czasu powyżej 25km/h. Robiło się coraz ciemniej i chłodniej, a z żołądki coraz głośniej domagały się jedzenia. W Woli Rębkowskiej pożegnałem Marka i popędziłem do domu. Okazało się, że nasze szacunki co do odległości były trochę zaniżone. Z piaszczystej wyspy do domu licznik pokazał 36km. W domu byłem o 21:30.
Mapa wyjazdu:
Kategoria Z Markiem
Rankiem standardowo na miasto
d a n e w y j a z d u
89.00 km
20.00 km teren
04:15 h
Pr.śr.:20.94 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Rankiem standardowo na miasto po pieczywo. Od południa kosiłem trawę... Równo 2h biegania z kosiarką po trawniku, powiedzmy 8km z buta ;]
Kilka minut po 15 pod bramę podjechał Marek - idziemy na rowery.
Cel: Miastków Kościelny i Zwola Poduchowna.
Przewidywany dystans: ~60-70km
No to ruszamy. Trochę kołowania po Garwolinie, żeby nie jeździć obleganymi przez ludzi chodnikami i już jesteśmy w Zawadach. Tam zajechaliśmy pod mocno zaniedbany dworek... Niestety stoją znaki "Teren prywatny" i "Zakaz wjazdu", więc nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Jedno zdjęcie:
I wracamy na drogę w stronę Górzna. W Reducinie w lewo na Chęciny. Mapa mówi, że jest tam "coś". Pytamy chłopaków pod dyskoteką w remizie - nic o niczym nie wiedzą. Zajeżdżamy do sklepu po coś do picia i tam pytamy. Odpowiedź taka sama. W sklepie ciekawa sytuacja ze sprzedawczynią nie widzącą cen na produktach nawet w okularach i z odległości ~10cm i jakimś lekko głuchawym dziadkiem-maniakiem automatów do gier :D
Stamtąd przez Brzegi jedziemy do Miastkowa Kościelnego. Przed Miastkowem widok na pola dojrzewającego zboża.
W Miastkowie wchodzimy na teren przywracanego właśnie do dawnej świetności dworku. Marek robi kilka(-naście?-dziesiąt?) zdjęć. Oto niektóre z nich:
Pozwiedzaliśmy też otoczenie dworu:
I miastkowski kościół. Oczywiście jak przystało na sobotnie popołudnie trafiliśmy na ślub.
Kolejny cel: Zwola Poduchowna. Tam ma być jakiś drewniany kościółek.
Po drodze wyprzedzili nas weselnicy. Dojeżdzamy na miejsca, a tam co? Ślub oczywiście :D
Jakiegoś pana spytaliśmy czy w Zwoli Poduchownej są jakieś zabytki. Odpowiedział, że były kiedyś, ale teraz już nic z nich nie zostało. Ale podobno w Wilczyskach jest coś wartego zobaczenia, więc ruszamy!
W pewnym momencie wyjechaliśmy z województwa mazowieckiego ;)
Po drodze złapał nas deszcz, więc zatrzymaliśmy się w stodole :D
W Wilczyskach w Kościele standardowo ślub. Spytaliśmy przechodzącego o jakiś dworek. Oto treść rozmowy (mniej więcej):
- Dzień dobry, nie wie pan gdzie w Wilczyskach jest jakiś dworek?
- Dzień dobry, jakiś dworek... to może szkoła?
- A jak tam dojechać?
- Już wam mówię. Koło tamtego kolesia w czerwonej czapce skręćcie w prawo, potem cały czas prosto, przejedziecie przez most na Wildze, a wy dalej prosto. Będzie rozwidlenie to na tym rozwidleniu w prawo i za tymi widłami jeszcze ze 150 metrów.
Podziękowaliśmy i jedziemy... Myśleliśmy, że to będzie jakaś droga, a to co? Ścieżka wydeptana przez ludzi... jak się potem okazało przez uczniów szkoły.
Oto most przez Wilgę: :D
I szkoła. Jak widać czas się tutaj zatrzymał. W klasach piece kaflowe. Za dworkiem murowany wychodek...
I ścieżka prowadząca do szkoły:
Rowery przed bramą dworu-szkoły:
Czas powoli wracać, ale jak zwykle inną drogą niż przyjechaliśmy tutaj. Wybraliśmy trasę na Ciechomin, Świder, Jagodne, Kujawy i zachaczająć o Oziemkówkę wrócić przez Przykory, Goździk i Unin.
No to jedziemy. Niestety przelecieliśmy skręt na Świder w Ciechominie i zatrzymaliśmy się dopiero w Januszówce (patrz mapa na dole strony). Wracać głupio... więc jedziemy na skróty przez pola i lasy. Droga bywała różnej jakości w tej przeprawie, ale po kilku km dotarliśmy do Świdra. Stamtąd do Jagodnego, gdzie osiągnęliśmy najwyższy punkt naszej wyprawy - 204 m.n.p.m. Garwolin jest położony około 70-80 metrów niżej, czyli do domu mamy z górki. :D
Jeszcze kapliczka stylizowana na wieżę :D
I podobny dom ;)
Za Jagodnem wróciliśmy do woj. mazowieckiego:
Na Kujawach to jeszcze rowerem nie byłem :D
Ale robi się późno więc mocniej dociskamy pedały. Chcemy jeszcze zobaczyć to "coś" co jest zaznaczone na mapie w Oziemkówce. W Miastkowie w prawo, w Miastkowie Starym ponownie w prawo i piaszczystą drogą przez las. Niestety nie znaleźliśmy tam nic godnego uwagi. Zataczając spore kółko wróciliśmy do asfaltu i skręciliśmy w lewo. I to był nasz błąd! Wróciliśmy ponownie do Miastkowa Starego..., a przecież chcieliśmy jechać do Przykór. Zatrzymaliśmy się za wsią i dumamy nad mapą: wracać głupio... do Miastkowa Kościelnego daleko więc jedziemy na skróty przez las. W lesie było momentami ciemno, na skrzyżowaniach wybieraliśmy drogę "na wyczucie", ale udało się dojechać. Stamtąd już przez Goździk i Unin przyciskając całkiem mocno pedały (25km/h praktycznie nie schodziło) równym asfaltem dojechaliśmy do Garwolina, gdzie się rozstaliśmy. Cała wyprawa praktycznie bez jedzenia - kiszki marsza grały :D
Mapa wyprawy:
Kategoria Z Markiem
Pobiłem własny rekord w ilości
d a n e w y j a z d u
150.00 km
20.00 km teren
07:40 h
Pr.śr.:19.57 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Pobiłem własny rekord w ilości przejechanych kilometrów w dniu: 150km.
A oto opis całego wyjazdu.
Wyjazd planowany już od kilku(-nastu) dni. W końcu zdecydowaliśmy się na sobotę. Główne cele: Kuflew, Jeruzal, Mrozy, Cegłów.
Wyjazd: spotkani o 8:00 pod bankiem PKO w Garwolinie.
Planowany powrót: ok. 21:00
Przewidywany dystans: 100-110km
Pobudka 6:45. Szybko do piekarni po pieczywo na śniadanie i na wyjazd. O 7:40 wyruszam po resztę prowiantu. Spotykam Marka i ruszamy w stronę Parysowa. Jeszcze zdjątko przebiegu ogólnego u mnie przed domem:
Temperatura lekko ponad 20 stopni + lekki wiatr w twarz powodowały, że jechało się bardzo miło. Problemem był jednak spory ruch na drodze. Na szczęście za Parysowem skręciliśmy w stronę Kozłowa. Za Kozłowem rzuciliśmy rowery w krzaki i weszliśmy na szczyt góry, gdzie kiedyś znajdował się jakiś zamek. Teraz została po nim tylko owa górka. No ale jedziemy dalej, tereny równinne, droga najczęściej dobra, chociaż momentami sypki piach. Robi się coraz cieplej, ale wiatr dosyć skutecznie nas chłodzi. W miejscowości Dębe Małe wchodzimy na teren otaczający jakiś pałac, widać obecnie remontowany.
Wokół piękny kiedyś park, ogrodzony murem z piękną kutą bramą.
Żeby wejść trzeba było przecisnąć się przez dziurę w bramie ;)
W parku widać pozostałości po alejkach, wielkie stare drzewa i pewna osobliwość:
Stamtąd krótki przejazd do Latowicza. Oglądamy kościół od środka i z zewnątrz.
Chwilka na spojrzenie w mapę i kierujemy się do najciekawszego obecnie i najsławniejszego punktu trasy-Jeruzala. Tam nagrywany jest (był) popularny serial "Ranczo".
Ale zanim tam dojechaliśmy to zaraz za Latowiczem wypatrzyliśmy wiatrak:
Postanowiliśmy podjechać bliżej i zrobić dokładniejsze zdjęcia. Pani siedząca obok pozwoliła nam obejrzeć konstrukcję.
Niestety nie było możliwości wejścia do wewnątrz-schody tak spróchniałe, że łamały się pod małym naciskiem. I ja na fotce:
I jeszcze jedna:
No ale lecimy dalej. W Wężyczynie takie ładne autko ;)
I dotarliśmy do Jeruzalu. Kościół:
Rowery koło dzwonnicy:
I hmmm... rynek? A na nim sławny sklep, gdzie Pietrek i reszta ekipy "Rancza" popijają Mamrota :D
Tutaj ja na sławnej ławce no i rower :D
I razem z Markiem:
I taki szerszy widok:
No ale dochodzi godzina 12 więc trzeba ruszać dalej i poszukać jakiegoś cichego miejsca na posiłek. Na licznikach prawie 50km. Jedziemy w stronę Lipin i Dębowca-mapa pokazuje, że jest tam jakiś wiatrak
Zaraz za Jeruzalem taka dosyć głęboka dziurka w Ziemii:
No i znaleźliśmy miejscówkę z miękką trawką z dala od wody, a więc i komarów, za to były mrówki, które chciały nam chyba zwinąć nasz posiłek:
W Dębowcu po bezskutecznych poszukiwaniach wiatraka dowiadujemy się, że został rozebrany conajmniej 5 lat temu. Trudno... Teraz chcemy na Kuflew. Wg mapy wystarczy dojechać do Borków, za wsią koło mostka skręcić w lewo i dojedzie się do szlaku, który doprowadzi nas na miejsce. To teoria. W praktyce okazało się, że skończył się asfalt, zaczął las i taką drogą po ok. 10km wyjechaliśmy w Porzewnicy... czyli kilka km od Kuflewa.
Jak widać wioska ma bardzo dobre połączenia komunikacyjne...
Ponownie patrzymy w mapę. Wg niej kilka km przed nami we wsi Ogrodnica powinno być grodzisko... Chociaż jechaliśmy właściwą drogą nie zauważyliśmy takiej miejscowości. Wracać nie będziemy. Postanowiliśmy wyruszyć do Gołębiówki. Mapa mówi, że jest tam jakiś dwór. Z pomocą pani ze sklepu udało nam się trafić jedynie pod bramę. Postanowiliśmy więc objechać ogrodzenie. Jak się okazało trzeba też było objechać stawy-prywatne...
Dworek okazał się bardzo ładny, znad stawów wygląda tak:
Ale droga na grobli pomiędzy stawami już piękna nie była... Koleiny do łydek i dużo luźnego piachu-jazda niemożliwa.
Mieliśmy szczęście. Brama od tyłu była otwarta, na podwórzu pusto. Udało się zrobić kilka zdjęć.
Wg mapy wzdłuż stawów biegnie szlak turystyczny, który prowadzi potem do Rezerwatu "Przełom Witkówki". Niestety oznaczeń szlaku nie ma. Jechaliśmy na wyczucie i orientację typu: "to chyba w tamtą stronę". Ten sposób okazał się skuteczny. Przez piaszczyste lasy
dojechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy, ale okazało się, to mało ciekawe.
W Gójszczu spytaliśmy spotkanych pań:
-Którędy do Mrozów?
-Musicie zawrócić i koło kapliczki w prawo i do Grodziska, ale to z dyszka leciutko będzie...
Podziękowaliśmy i ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Co to jest 10km, jak licznik dzienny dobija do 90?
Zapas wody się kończył, więc zaczęliśmy szukać sklepu. Niestety w Grodzisku zamknięte, musieliśmy pedałować spory kawałek na sucho do Mrozów i tam kupić po dosyć wysokich cenach. Tam pani powiedziała nam, że do Kuflewa trzeba jechać "cały czas prosto". W porządku, ale dojechaliśmy do ronda, a tam 5 dróg wyjazdowych, z których żadna nie była "na wprost". Spytaliśmy jakichś młodzików-pomogli, ale okazało się, że wysłali nas okrężną drogą... Ze 2km nadłożyliśmy, ale to nic. W Kuflewie w kościele akurat odbywał się ślub, więc zwiedzanie mocno utrudnione. Poza tym było już po 16. Jednak mapa pokazywała, że gdzieś tam jest dwór. Spotkany człowiek, powiedział, że jest on za kościołem koło stawów. No i rzeczywiście blisko stawów było nieduże wzniesienie zarośnięte drzewami. Ale jak tam wjechać? Objechaliśmy wzgórze dookoła, ale dworu jak nie było tak nie ma... No nic... Wracamy, a tu z krzaków wyłania się dwór z czerwonej cegły, a raczej ruiny.
Ale nie... to przecież nie dwór. Jedno pomieszczenie, drzwi jakby "na strych" od zewnątrz... to przecież obora lub inny budynek gospodarczy. Ale dwór musi być! Idę poszukać...
No i jest. Mocno zaniedbany i już mocno zmieniony. Drewniany strop zamieniony na betonowy. Zwały gruzu i kamieni. Ale budynek i tak ciekawy:
Jeszcze jedno zdjęcie i ruszamy.
A tu zaczyna kropić! Kilka kropel, ale przecież miało dzisiaj nie padać. No ale nic, jedziemy. Dochodzi 18. Niedługo mecz otwarcia Euro 2008, a my jeszcze ponad 40km od domu.
Wracamy. Musimy darować sobie Cegłow. Za mało czasu.
Ruszamy na Siennicę, tam ma dojechać Iwona. Po drodze jeszcze fajna sytuacja.
Nad jakimś stawem stoi taki posążek (czy jak to się tam zwie...)
Obok jest sklep, pod sklepem kilku "stałych klientów" nie pierwszej świeżości i trzeźwości. Marek wyciąga aparat, robi zdjęcia. Rozmowa:
Klient 1: Ej patrz! On ci zdjęcie robi!
Klient 2: A niech se robi...
Klient 1: Ale on to wyśle gdzieś i będą sie smiali z ciebie. (Marek chowa aparat) Ej ty, pokaz to zdjecie, gdzie je chowasz!
Klient 2: Oj daj mu spokoj, co mnie tam zdjęcie obchodzi...
Klient 1: Oddawaj to zdjecie! Gdzie je chowasz?!
Marek: Nie panom zdjęcia robimy, tylko tej figurce...
Klient 1: Aaaa... To co innego. A wiecie jaka jest jej historia?
No i koleś opowiedział nam ze wszystkimi ważnymi szczegółami i tymi nieważnymi też, że w tym stawie utopiła się córka dziedzica no i on właśnie coś takiego zamówił i zasponsorował.
Jedziemy dalej. W Siennicy odbijamy na Starogród i po chwili spotykamy Iwonę. Zaprasza nas do siebie, nie odmawiamy, ale tylko na kilka minut. Zaraz za Starogrodem zaczyna padać. Coraz mocniej i mocniej, a my pedałujemy coraz szybciej pomimo dużej ilości luźnego piachu. Na nic to się nie zdało. Zanim dojechaliśmy na miejsce przestało padać...
O 19:30 wyruszamy w stronę domu przez Wolę Starogrodzką i Parysów. Przed Parysowem krótka przerwa m.in. na kilka zdjęć.
To ja:
I "pan fotograf":
Droga do Garwolina przebiegała bardzo spokojnie. Poganialiśmy trochę szybciej niż rano. Do 25km/h. Dupa bolała, nogi też. Teraz kiedy piszę ten wpis dziwię się, że nie mam żadnych zakwasów. Zwykły ból ze zmęczenia, ale mało dokuczliwy.
W Garwolinie byliśmy ok. 20:40.
Zdjęcie stanu licznika dziennego wieczorem.
I licznika ogólnego.
Mapa wyjazdu:
Podsumowując: bardzo ciekawa wycieczka, zobaczyliśmy sporo interesujących miejsc, ale też udowodniliśmy sobie, że można przejechać wiele km bez wyżyłowanego tempa. W planie kolejne wycieczki. :)
Kategoria Z Markiem
No i tak jak mówiłem
d a n e w y j a z d u
75.60 km
9.00 km teren
03:28 h
Pr.śr.:21.81 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
No i tak jak mówiłem było ciekawie.
Rano o 9:15 szybki sprint do Lipówek na spotkanie z Panem Kaziem (pozdrawiam Pana Kazia ;) ) Do domu wróciłem około 11:25.
Konsultacja z Markiem czy jedziemy "gdzieś"-odpowiedź twierdząca. To "gdzieś" uradziliśmy na "Lewików i Wanaty". O 15:10 wyruszyłem z domu w stronę Woli Rębkowskiej gdzie czekał na mnie Marek. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku celu, ale wybierając drogi jak najmniej uczęszczane przez samochody, czyli: Rębków-Izdebnik-Krzywda-Dąbrowa-Wola Łaskarzewska, a potem żeby było ciekawiej to przez Lipniki do Lewikowa - ciągle z wiatrem w plecy, więc było łatwo i szybko. Tam obejrzeliśmy, a Marek ozdjęciował rzekę Promnik i budynek z połowy XIX wieku.
Potem przez Wanaty co chwilkę zatrzymując się nad Promnikiem dla zrobienia zdjęć:
Potem zagłębiliśmy się w las szukając pozostałości po młynie zniszczonym przez Niemców podczas pacyfikacji Wanat. Udało się. Jednak natura i czas powoli zacierają ślady po tym, co się wtedy wydarzyło. Przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki po pomysłowej kładce:
i mocno zarośniętą ścieżką, którą z trudem odnajdowaliśmy w gąszczu drzew przedzieraliśmy się w stronę Lewikowa. Zaraz po wyjeździe z lasu odwiedziliśmy opuszczoną przed rokiem gajówkę:
Stamtąd posuwaliśmy się powoli w górę rzeki, w każdym ciekawym miejscu robiąc zdjęcia. Chwila na posiłek u mojej ciotki i czas wracać.
Oczywiście w drodze powrotnej również chcieliśmy omijać bardziej uczęszczane drogi. Wybraliśmy więc powrót przez Wolę Łaskarzewską i Sośninkę. Teraz już nie było tak kolorowo, bo perfidny "wmordęwind" udaremniał każdą próbę przestania pedałowania. I takie 2 zdjęcia widoczków przydrożnych :)
Z Sośninki przez Łaskarzew wybraliśmy się na Wolę Rowską konsekwentnie jadąc bocznymi drogami. Potem Taluba, Ruda Talubska i zamiast prosto na Lucin i do domu to jeszcze wydłużyliśmy jadąc wzdłuż obwodnicy do Czyszkówka, a stamtąd w okolice Erci w Garwolinie (ponownie wykorzystując opisaną wczoraj kładkę :D). Tam się pożegnaliśmy i rozjechaliśmy do domów.
No i mała mapka trasy:
Kategoria Z Markiem